01 grudnia 2009

W blasku świateł


Powstań, zajaśniej, bo nadeszła twoja światłość i wzeszła nad tobą chwała Pana! Bo oto ciemność okrywa ziemię i mrok spowija narody, ale nad tobą wschodzi blask Pana i jawi się nad tobą Jego chwała. Narody pójdą do Twojej światłości i królowie do blasku twojej jutrzenki(Iz 60,1-3).

Jeżeli spojrzeć na grudzień przez pryzmat obchodzonych w nim świąt, to można bez przesady powiedzieć, iż miesiąc ten jest swoistym „miesiącem światła”. Choć nasze doświadczenie mówi nam, że jest wręcz odwrotnie, gdyż właśnie w tym miesiącu najmniej światła słonecznego do nas dociera, najbardziej nam go brakuje, to faktem jest, że już w starożytności, na Bliskim Wschodzie i w basenie Morza Śródziemnego właśnie w tym czasie obchodzono wielkie święta światła. W Imperium Rzymskim dwudziestego piątego grudnia świętowano narodziny boga słońca (Sol Invictus). Tego samego dnia w dalekiej Persji odbywały się uroczystości z okazji narodzin Mitry, wszechwiedzącego boga światła, który był utożsamiany z niepokonanym słońcem i z innymi ciałami niebieskimi świecącymi w nocy. Także wyznawcy dwóch wielkich religii biblijnych obchodzą w grudniu swoje święta związane z symboliką światła: Żydzi przez osiem dni obchodzą Chanukę a my, chrześcijanie, dwudziestego piątego grudnia obchodzimy święto Bożego Narodzenia.
Niewątpliwie takie nagromadzenie „świetlistych świąt” w tym czasie wynika z faktu, iż pod koniec grudnia dochodzi do swego rodzaju „zmagania dnia z nocą” – noc zaczyna powoli ustępować światłu, którego z dnia na dzień jest coraz więcej. Kontemplowane oczyma wiary to zjawisko astronomiczne odczytywane jest jako symbol odwiecznego zmagania się dobra ze złem, „mocy światłości z mocami ciemności”.


Światło Bożej mocy
Hebrajskie słowo chanuka oznacza „inaugurację, poświęcenie”. Święto Chanuki zostało ustanowione w II wieku przed Chrystusem, aby upamiętnić zwycięskie powstanie Machabeuszy, oczyszczenie Świątyni w Jerozolimie i ponowne jej poświęcenie Jedynemu Bogu, dwudziestego piątego dnia miesiąca kislew (grudnia) roku 164 przed Chrystusem (1 Mch 4,36-61). Według tradycji przekazanej w Talmudzie, kiedy Machabeusze wyzwolili już i oczyścili Świątynię, nadeszła wielka chwila ponownego zapalenia wiecznego światła. Brakowało jednak specjalnie poświęconej do tego celu oliwy. Znaleziono jedynie jeden zapieczętowany przez arcykapłana dzbanuszek z oliwą, którego zawartość wystarczyłaby zaledwie na jeden dzień. Tymczasem świecznik w Świątyni, napełniony tą oliwą palił się przez osiem dni – dokładnie tyle ile potrzeba było do przygotowania nowej, czystej oliwy. W dalszej części Talmudu znajduje się postanowienie, że święto Chanuki, wspominające to wydarzenie, należy obchodzić poprzez zapalanie specjalnych świateł – pierwszego wieczoru zapala się jedno światełko, drogiego następne i tak dalej, aż do ostatniego wieczoru, kiedy zapala się ich osiem. Światła chanukowe symbolizują wygnanie ciemności przez światłość Boga – uciśnione światło nielicznych zwyciężyło ciemność obcego panowania. Podczas zapalania światełek śpiewany jest hymn oddający sens tego święta:
Zapalamy te światła ze względu na cuda, zwycięstwa i wszechmocne czyny, których Ty dokonałeś dla naszych Ojców przez Twych świętych kapłanów. W ciągu wszystkich ośmiu dni Chanuki światła te są poświęcone i nie wolno nam ich używać, wolno nam tylko na nie patrzeć, aby dziękować Imieniu Twemu za Twe cuda, Twą pomoc i Twe wszechmocne czyny”.
W tym roku żydowskie święto Chanuka obchodzone będzie od dwunastego do dziewiętnastego grudnia.


Światłość prawdziwa
Motyw światła rozpraszającego ciemności wielokrotnie i w różnych formach przewija się w chrześcijańskich obchodach pamiątki narodzenia Zbawiciela. Jezus – Mesjasz, którego gwiazda pojawia się na wschodzie – przedstawiony jest przez starca Symeona jako „światło na oświecenie pogan”, a opisy Jego narodzenia przepełnione są blaskiem niebiańskiej światłości (Łk 2,9). W liturgii tego święta czytane są teksty proroków przedstawiających Mesjasza jako światłość, która przezwycięża mroki grzechu i zniewolenia: „Lud chodzący w ciemności ujrzał wielkie światło, a tym, którzy przebywali w mrocznej krainie śmierci, zajaśniało światło” (Iz 9,1). Jako „światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka” przedstawiony jest Jezus w ewangelii według świętego Jana (J 1,9), a symbolika zmagania się światłości z ciemnością przepełnia całą Czwartą Ewangelię.


Błyski, diody, fajerwerki
Nietrudno chyba zauważyć, że cała ta tradycyjna symbolika światła powoli niestety zanika z naszej codzienności. Nie tylko świece zastępowane są przez diody i żarówki rozświetlane prądem z baterii, ale także nasza liturgia i zwyczaje z nią związane ulegają coraz większej racjonalizacji – zanikające powoli nabożeństwa roratnie są chyba najlepszym tego przykładem – co świadczy o tym, że zmienia się nasze rozumienie życia, rozumienie nas samych. Wychodząc z naturalnego rytmu światła i ciemności, rozpraszając mroki sztucznym blaskiem jupiterów człowiek staje się coraz bardziej samowystarczalny, coraz bardziej pewny siebie. Współczesny człowiek nie oczekuje już światła, jak tęsknie oczekiwał go kiedyś, lecz światłem włada. Włada nim, by leczyć zręcznym cięciem lasera i włada, by zabijać palącym błyskiem atomu. Światło już nie tyle budzi nadzieję, co coraz częściej budzi w nas lęk – lęk przed zniszczeniem, lęk przed zagładą.


W blasku płomyka
Może więc warto w te długie zimowe wieczory przekręcić wyłącznik, wyjąć z uszu słuchawki, zgasić halogen, zapalić świeczkę i razem z psalmistą powoli szeptać: „Pan moim światłem i zbawieniem moim, kogo więc mam się lękać? Pan jest obrońcą mego życia, przed kim więc mam odczuwać trwogę?” (Ps 27,1)



01 listopada 2009

Cenny pyłek


Człowiek urodzony przez kobietę ma życie krótkie i pełne niepokoju. Jak kwiat wyrasta i więdnie, jak cień przemija i nie pozostaje(Hi 14,1-2).


Każdy, kto nie jest nieczuły i kto choć przez chwilę trzymał w swych ramionach bezbronne niemowlę, mógł sobie uświadomić, jak wątłym i delikatnym stworzeniem jest człowiek. Listopadowe odwiedziny na grobach bliskich czy znanych nam osób, których niestety nie ma już pośród nas, bo ich życie dobiegło kresu z powodu starości, choroby czy tragicznego wypadku, utwierdzają w nas przekonanie o kruchości ludzkiego istnienia.


Nieznośna lekkość bytu
Biblijny Hiob, którego słowa posłużyły jako wstęp i motto do tej refleksji, doświadczając bólu, cierpienia i samotności, dochodzi w pewnym momencie do wniosku, że lepiej byłoby dla niego w ogóle się nie urodzić: „Czemu kazałeś mi wyjść z łona matki? Umarłbym i żadne oko by mnie nie ujrzało. I byłbym jakby mnie nie było – z łona matki przeniesiony do grobu” (Hi 10,18-19). W podobnym tonie, choć w mniej tragicznych okolicznościach, także prorok Jeremiasz przeklnie dzień swoich narodzin (Jr 20,14). W jednym z psalmów biblijnych natomiast czytamy, że „Nasze życie to lat siedemdziesiąt, a jeśli sił wystarcza – osiemdziesiąt. Chlubą ich trud i marność, szybko mijają, my zaś odlatujemy” (Ps 90,10).
Świadomość ulotności i kruchości ludzkiego życia, towarzysząca człowiekowi od zarania jego dziejów i wyrażona w wielu tekstach biblijnych, nie należy jednak jedynie do przeszłości, lecz jest żywa i obecna także w naszych czasach. Choć współczesny człowiek kultywuje w sobie przekonanie o swej wielkości i wszechmocy, w czym utwierdzają go coraz to nowe osiągnięcia techniki i medycyny, to jednak nieustannie towarzyszy mu świadomość własnej skończoności i przemijania – „nieznośna lekkość bytu”, jak to określił współczesny pisarz czeski Milan Kundera. Niektórych ludzi, słabszych lub mniej odpornych niż inni, ta świadomość ograniczoności i bezradności nierzadko paraliżuje i obezwładnia, a w ekstremalnych przypadkach prowadzić może nawet do odebrania sobie życia – o czy coraz częściej niestety ostatnio donoszą nam media. Ogromna większość ludzi jednak, świadomie lub nieświadomie, stara się unikać pytań o wartość i sens swego istnienia. Jedni usprawiedliwiają to potrzebą troski o zapewnienie sobie wystarczających środków do godziwego życia – „bo choć życie jest krótkie, to z czegoś jednak trzeba żyć”. Inni natomiast, mając środki do życia odpowiednio zapewnione, czy nawet mając ich w nadmiarze, oddają się „używaniu życia” – hołdując być może, cytowanej także w Biblii, zasadzie: ”Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy” (Iz 22,13; 1 Kor 15,32). Coraz bardziej wyrafinowane – by nie powiedzieć „wynaturzone” – formy rozrywki, coraz większa ilość alkoholu i narkotyków, które tej „rozrywce” towarzyszą, coraz bardziej desperackie szukanie „adrenaliny” czy „odlotu” (zwróćmy uwagę na tragiczną trafność tego określenia), jak to określa dzisiejsza młodzież, są przykładem na to, jak bardzo współczesny człowiek stara się uciec od pytania o sens swego istnienia, czy jak bardzo usiłuje to pytanie w sobie zagłuszyć.

Patrząc z odwrotnej perspektywy
W księgach biblijnych jednak, refleksji nad kruchością, skończonością i wynikającym z nich pozornym bezsensem ludzkiego istnienia, towarzyszy wiara – oparta na doświadczeniu – w Bożą opatrzność, w to, że Bóg troszczy się o człowieka i wspiera go swoją mocą. Święty Paweł wyraża tę wiarę paradoksalnym na pozór stwierdzeniem: „gdy niedomagam, wtedy jestem mocny” (2 Kor 12,10), co znaczy: „Bóg wspiera mnie w tym, w czym sam niedomagam”.
W cytowanej już kilkakrotnie księdze Hioba, przed poszukującym sensu swego cierpienia Hiobem Bóg rozpościera ogrom stworzenia i zasypuje go pytaniami, które mają mu pomóc wyjść z zaślepienia swoim cierpieniem i odkryć ogrom mocy Boga, który czuwa nad całym stworzeniem i czuwa także nad Hiobem i troszczy się, by on, mały pyłek w ogromie Bożego stworzenia, nie uległ zniszczeniu (por. Hi 38-39). „Nie lękaj się, bo ja jestem z tobą; nie trwóż się, bom Ja twoim Bogiem” – czytamy w księdze proroka Izajasza (Iz 41,10). Warto przypomnieć sobie słowa Jezusa skierowane do Jego uczniów – a więc także i do nas: „Czy nie sprzedaje się pięciu wróbli za dwa asy? Żaden z nich nie jest jednak zapomniany przez Boga. Nawet wszystkie włosy na waszej głowie są policzone. Nie bójcie się, znaczycie więcej niż wiele wróbli” (Łk 12,6-7). Z zachwytu nad Bożą troską o człowieka i jego dobro zrodziły się słowa psalmisty: „Czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, czym syn człowieczy, że masz go w opiece?” (Ps 8,5).


Depresja lub nadzieja
W encyklice Redemptor hominis JanPaweł II napisał, że „człowiek odnajduje w Bogu swoją właściwą wielkość, godność i wartość swego człowieczeństwa”. Myśli o naszej słabości, śmiertelności i przemijaniu, które w sposób szczególny nachodzą nas w jesienne, listopadowe wieczory, mogą być pierwszymi symptomami jesienno-zimowej depresji lub okazją do odkrycia naszej wielkości, godności i wartości płynących z naszej relacji z Bogiem. Zależy to tylko i wyłącznie od nas.



01 października 2009

Brat kwiatek, siostra kaczka...


Rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!» Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi»(Rdz 1,26-28).


Na międzynarodowym spotkaniu ekumenicznym “Kościoły wobec AIDS”, które miało miejsce kilkanaście lat temu w Quito, pewien sympatyczny pastor luterański z Argentyny, psycholog z zawodu, zwierzył mi się, że w swoim gabinecie ma na biurku mały obrazek przedstawiający... świętego Franciszka. Przyznał, że ta „nieortodoksyjność” – wszak jednym z zasadniczych elementów reformy luterańskiej było zniesienie kultu świętych i ich podobizn – wynika z faktu, że święty Franciszek pomaga mu, jak się wyraził, „nie utracić wrażliwości ekologicznej” .
Nie ulega wątpliwości, że wrażliwość i prostota Franciszka z Asyżu, jego otwartość na otaczający go świat Bożych stworzeń – dzisiaj nazwalibyśmy to „integracją ekologiczną” – choć miała z początku ogromne trudności z akceptacją ze strony oficjalnych struktur Kościoła, do dzisiaj jest dla wielu chrześcijan niesłabnącą inspiracją do kultywowania wrażliwości na otaczający nas świat, jego piękno i jego harmonię. Co więcej, wiele ruchów i organizacji ekologicznych, niekoniecznie zaangażowanych religijnie, uznaje go za swego inspiratora i patrona.


Dominium terrae?
Postać świętego Franciszka wybija się ponad przeciętność w świecie chrześcijańskim, między innymi z tego powodu, że chrześcijaństwo nierzadko postrzegane jest jako religia, która przyczyniła się w znacznym stopniu do zachwiania równowagi ekologicznej na ziemi. Jako „główny winowajca” wskazywana jest chrześcijańska teologia stworzenia, uzasadniająca i inspirująca dominację ziemi, dominium terrae, jako Boży mandat udzielony człowiekowi w akcie stworzenia.
Cytowany na wstępie tekst, a szczególnie słowa: Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi»(Rdz 1,28), odczytywane były przez wieki jako mandat do panoszenia się człowieka na ziemi.
Cy taka interpretacja jednak jest uzasadniona? Czy rzeczywiście Bóg dał człowiekowi absolutną i nieograniczoną władzę nad swoim stworzeniem? Znajdziemy wiele tekstów w Biblii, które przedstawiają człowieka jako uwieńczenie Bożego dzieła stworzenia, jako najdoskonalsze ze stworzeń. Wspomnijmy choćby przepiękne słowa Psalmu 8: „Uczyniłeś go niewiele mniejszym od Boga, uwieńczyłeś chwałą i dostojeństwem. Dałeś mu władzę nad dziełami rąk Twoich, wszystko złożyłeś u jego stóp” (Ps 8,6-7). Czy jednak ta władza dana człowiekowi przez Boga jest władzą absolutną?

Utrzymywać harmonię
Hebrajskie słowa RāDaH (panować, w łacinie: dominare) i KāBaŠ (czynić sobie poddanym, dosłownie stąpać, deptać), które pojawiają się w opisie stworzenia człowieka (Rdz 1,28) używane są w Biblii głównie w kontekście wykonywania władzy, przede wszystkim władzy królewskiej. Słowo KāBaŠ (czynić sobie poddanym, dosłownie stąpać, deptać) tłumaczy się w znaczeniu uprawy ziemi przez rolników. W tym sensie, Bóg daje człowiekowi zdolność uprawy ziemi, zapewnienia sobie „przestrzeni życiowej” niezbędnej do zapewnienia sobie środków do życia. Ziemia, jako przestrzeń życiowa, musi być przez człowieka opanowywana, podporządkowywana. W tym zdobywaniu ziemi, poszerzaniu swojej przestrzeni życiowej, człowiek musi rywalizować innymi mieszkańcami ziemi – z bestiami, dzikimi zwierzętami. Warto zauważyć, że w akcie stworzenia Bóg udziela swego błogosławieństwa człowiekowi, ale nie udziela go dzikim zwierzętom. Jest to wyraźny dowód na to, że dla autorów tego tekstu biblijnego człowiek jest bardziej narażony na niebezpieczeństwo niż dzikie zwierzęta, człowiek postrzegany był wówczas jako stworzenie słabsze, którego należy bronić.
Słowo RāDaH (panować, w łacinie: dominare) w użyciu biblijnym związane jest ściśle z wykonywaniem władzy królewskiej – władzy rozumianej jako utrzymywanie ładu i porządku, wprowadzanie harmonii, zapewnienie równowagi.
Odczytując w tym kontekście słowa z Księgi Rodzaju mówiące o daniu człowiekowi władzy „panowania” i podporządkowywania” rozumieć należy, że w świetle tego tekstu, człowiek postrzegany jest jako stworzenie słabe i bezbronne, które Bóg uposaża i błogosławi, by mogło przeżyć. Jednocześnie też człowiek, jako ukoronowanie stworzenia Bożego otrzymuje zadanie ( a nie władzę) utrzymywania harmonii pośród stworzeń.


W obroni najsłabszego
Nie ulega wątpliwości i nikt tego chyba nie podda pod dyskusję, że obecnie człowiek ewidentnie nie jest już najsłabszą i bezbronną częścią stworzenia. Wręcz przeciwnie – wykorzystując potencjał dany mu przez Boga człowiek rozwinął się do tego stopnia, że stał się zagrożeniem dla wszelkich innych stworzeń. Dlatego też teraz, bardziej niż kiedykolwiek, powinien sobie człowiek uświadomić zadanie powierzone mu przez Boga: panować – królować – nad stworzeniem, nie jako władca despotyczny i bezwzględny (por. Iz 14,3-27) lecz jako roztropny administrator wprowadzający harmonię i otaczający troską byty najsłabsze i najbardziej zagrożone – jak na kwiatki i ptaki w dolinie Rospudy, kaczki w Warszawie i tylu innych naszych współmieszkańców na ziemi.



01 września 2009

Czasy

Na wszystko jest odpowiednia pora i każda rzecz pod niebem ma swój właściwy czas: jest czas narodzin i czas śmierci, czas sadzenia i czas zbiorów. Jest czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania” (Koh 3,1-3).


Czy ktoś zastanawiał się kiedyś, jak się zmieniało na przestrzeni wieków nasze podejście do mijającego czasu?


Czas zdominowany

Nasi przodkowie mierzyli czas według zmieniających się pór roku – czas pokosów i żniwowania, czas zbierania owoców ziemi i jesiennej orki, oznaczały zbliżający się kres rocznego cyklu życia. Wraz ze spadającym śniegiem i mrozem skuwającym ziemię świat zasypiał, niejako zamierał, by powrócić ponownie do życia za dotknięciem pierwszych promieni wiosennego słońca. Wiosenne przebudzenie oznaczało początek nowego cyklu, nowy etap życia.

Gdy człowiek nauczył się odmierzać upływający czas, gdy swym rozumem zdołał odczytać prawidła zmian zachodzących w przyrodzie, poczuł się na tyle mocny, by chcieć zawładnąć czasem, zamykając go w prawidłach kalendarza. Czy to będzie kalendarz słoneczny, czy księżycowy, juliański czy gregoriański, zawsze służy temu samemu celowi – panowaniu nad czasem. W swojej wszechmocy – inni by rzekli: „w swoim zuchwalstwie” –, by swe panowanie nad czasem podkreślić, zmienił człowiek punkt odniesienia, według którego czas był odmierzany – nie był już nim początek wiosny, zmieniająca się faza księżyca czy cyklu słonecznego, lecz sztucznie wyznaczony pierwszy dzień roku kalendarzowego. Tekst z księgi mądrości Koheleta przytoczony tu na wstępie – starający się odczytać wewnętrzny rytm świata – stracił na znaczeniu. Człowiek już nie stara odczytać się rytmu świata, lecz zaczął temu światu swój własny rytm narzucać...


Czas utracony

To pozorne zwycięstwo nad czasem ostatecznie okazało się sromotną porażką – człowiek nie tylko nad czasem nie zapanował, nie był w stanie nim zawiadywać, lecz zaczęło mu coraz bardziej tego czasu brakować. Kolejne dni roku, odmierzane rytmem zmieniających się pór roku czy rytmem spadających kartek z kalendarza, odchodzą, niestety, bezpowrotnie, upływając na dodatek z roku na rok coraz szybciej.

Rozpoczynając po raz kolejny nowy rok szkolny – najbardziej współczesny, nowoczesny sposób odmierzania upływającego czasu opiera się na rytmie lekcji i wakacji, pracy i urlopu – warto uświadomić sobie, że dni, które stoją przed nami miną nas szybko i odejdą od nas bezpowrotnie. Bo „dni człowieka są jak trawa, kwitnie on jak kwiat polny. Ledwie wiatr powieje na niego – już go nie ma, nawet ślad po nim nie zostaje” (Ps 103, 15-16); Wszelkie ciało to jakby trawa, a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny. Trawa usycha, więdnie kwiat, gdy na nie wiatr Pana powieje. (...) Trawa usycha, więdnie kwiat, lecz słowo Boga naszego trwa na wieki (Iz 40,6-8). Jedynym nieprzemijającym jest nasz Pan, Bóg – stwórca i władca czasu i przestrzeni.

Czas do wykorzystania

Czas jest dzisiaj dobrem najcenniejszym – cenniejszym niż skarby najdroższe, gdyż jest dobrem najbardziej ulotnym, nieodnawialnym. Jest więc czas z tego powodu miarą wartości. Nasz sposób gospodarowania czasem, to ile tego czasu czemuś lub komuś poświęcamy, odzwierciedla wartość, jaką tym rzeczom czy ludziom nadajemy. Warto to sobie uświadomić.

Powinni to mieć na względzie rodzice mówiący dzieciom nie raz: „Nie przeszkadzaj! Mamusia/Tatuś nie ma teraz czasu!”, gdyż mówią w ten sposób swemu dziecku, że to, co Ojciec/Matka w tym czasie czyni, jest dla nich ważniejsze, niż ich własne dziecko.

Powinni to mieć na względzie wszyscy „pracoholicy” oddający się bez reszty pracy i zapominający o całym świecie, zapominający o swoich najbliższych. Jak słusznie powiedział poeta: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.

Rozpoczynając nowy etap naszego życia, otwierając kolejne opakowanie czasu, warto byśmy się zastanowili przez chwilę, jak będziemy tymczasem gospodarowali, komu i czemu będziemy go poświęcali. Byśmy potem nie żałowali zmarnowanych okazji, roztrwonionego czasu. Bo, „ulotne, jakże ulotne – mówi Kohelet – ulotne, jakże ulotne, wszystko jest takie ulotne. Jaką korzyść przynosi człowiekowi wszelki trud, który podejmuje pod słońcem?” (Koh 1,1-3)



01 lipca 2009

I Bóg odpoczął!

Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię” (Ps 23,1-3).

Miesiące wakacyjne – a takimi są niewątpliwie lipiec i sierpień – nakłaniają w sposób szczególny do refleksji nad potrzebą i sensem odpoczynku w życiu człowieka. W czasach kryzysu ekonomicznego, który w mniejszym lub większym stopniu zachwiał światową i lokalną gospodarką, nie jest zbyt poprawne politycznie mówić i pisać o odpoczynku, zamiast zachęcać do podjęcia dodatkowych wysiłków mogących ten kryzys i jego skutki załagodzić. Z drugiej zaś strony, właśnie czas kryzysowy, czas wzmożonej debaty politycznej i społecznej nad przyczynami i konsekwencjami kryzysu i nad sposobami ich przezwyciężenia, czas rozmów i protestów mających na celu obronę interesów tych, którzy dźwigają na co dzień na swych barkach ciężar panującego kryzysu, i najbardziej zostali dotknięci jego skutkami, stanowi niepowtarzalną okazję do refleksji nad miejscem człowieka w świecie, nad jego stosunkiem do pracy, nad jego godnością i powołaniem.


Praca – odpoczynek – godność osoby

Aktualna sytuacja gospodarcza i społeczna w większym niż kiedykolwiek stopniu przypomina tę, która opisana została w pierwszych rozdziałach biblijnej księgi Rodzaju i księgi Wyjścia.

W kontekście pogarszającej się sytuacji izraelitów w niewoli egipskiej Mojżesz i Aaron dopominali się od faraona prawa do odpoczynku i świętowania. Lecz dopominali się bezskutecznie: „Na to odpowiedział im król egipski: «Dlaczego to Mojżeszu i Aaronie, chcecie odwieść lud od pracy? Idźcie co prędzej do waszych robót». I powiedział jeszcze faraon: «Oto lud kraju teraz jest liczny, a wy odciągacie go od pracy»” (Wj 5,4-5). Dlatego też sam Bóg musiał wystąpić w obronie swego ludu (por. Wj 3,7-10)

W innym kontekście historycznym, po zakończonym zesłaniu babilońskim, kiedy to Izraelici po powrocie z niewoli tracili swą tożsamość, oddawali się, podobnie jak na zesłaniu, pracy „w świątek, piątek i w niedzielę”, autor natchniony redaguje na nowo biblijny opis stworzenia świata. W opisie tym podkreśla, że całe stworzenie i człowiek, który jest jego szczytem i centrum, znajduje swą tożsamość w Bogu, który go stworzył. Jednocześnie uwydatnia się w tym tekście także wartość odpoczynku podkreślającego zależność i podobieństwo człowieka w odniesieniu do Boga, który także odpoczął: A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym; w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał stwarzając (Rdz 2,2-3). Legalnym i liturgicznym wyrazem tego odpoczynku jest dzień Szabatu ustanowiony jako święto. Żydowski Szabat to święto odpoczynku i uwielbienia – odpoczynku od współpracy z Bogiem w dziele stworzenia, bo tym właśnie jest praca ludzka, i uwielbienia Boga za dzieło stworzenia. Odpoczywając, człowiek odkrywa siebie jako Boże stworzenie i współpracownik Boga – odkrywa swoja godność i tożsamość.


Prawo i obowiązek odpoczynku

Człowiek – mężczyzna i kobieta – ma udział w Bożym dziele stworzenia; jest podmiotem, który to dzieło realizuje. Realizacja tego dzieła, codzienna praca, rozwija w nas naszą godność i tożsamość. W równym jednak stopniu jak przez pracę, ludzka godność podkreślona jest przez odpoczynek. Liczne są w Biblii teksty proroków piętnujące brak odpoczynku, interpretujące nieprzestrzeganie szabatu jako wyraz ludzkiej pychy, chęci zrównania się Bogiem. Podobnie też wszelkie formy zniewolenia człowieka, dobrowolnego czy przymusowego podporządkowania go, wykorzystywania czy zniewolenia potępiane są jako uwłaczające jego godności. Ponieważ człowiek jest Bożym stworzeniem, ma obowiązek i prawo odpoczynku – by móc Boga wielbić za dar życia, by móc Bogu za to życie dziękować i by w sobie to Boże życie pielęgnować. Bo wszystko, co mamy i czym jesteśmy, pochodzi od Pana. Warto o tym pamiętać...

Gdy Pan, Bóg twój, wprowadzi cię do ziemi, o której poprzysiągł przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi, że da tobie miasta wielkie i bogate, których nie budowałeś, domy pełne wszelkich dóbr, których nie zbierałeś, wykopane studnie, których nie kopałeś, winnice i gaje oliwne, których nie sadziłeś, kiedy będziesz jadł i nasycisz się - strzeż się, byś nie zapomniał o Panu, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej, z domu niewoli” (Pwt 6,10-12).




01 czerwca 2009

Arrivederci, Paolo!

Obydwie możliwości stoją przede mną: chciałbym umrzeć i być z Chrystusem, bo to lepsze, pozostać zaś w ciele jest bardziej potrzebne ze względu na was. Wiem jednak na pewno, że pozostanę przy życiu i będę wam wszystkim służył dla waszego rozwoju i radości płynącej z wiary” (Flp 1,23-25).


Kończy się Rok Świętego Pawła. Ktoś może nieopatrznie powiedzieć: „Żegnamy się ze świętym Pawłem”. No właśnie – czyżbyśmy się mieli z nim pożegnać? Na to by wyglądało: skończył się Rok Pawłowy, teraz zacznie się Rok Kapłański, po nim będzie kolejny rok pod innym hasłem... Do takiego rytmu już się powoli przyzwyczajamy – rok po roku kolejne zmieniające się hasła, nowe priorytety, nowe tematy, nowe publikacje... Tylko co nam po tych „rokach” pozostaje? Czy potrafilibyśmy sprecyzować, co pozostało nam po Roku Eucharystii? Co pozostanie nam po Roku Świętego Pawła? Czy możemy pożegnać się z Pawłem i pozwolić by odszedł do przeszłości on, jego dzieło i jego nauczanie?


Arrivederci Paolo!

Jest w księdze Dziejów Apostolskich (Dz 20,17-38) wzruszająca scena pożegnania św. Pawła ze starszymi Kościoła z Efezu. Nie mogąc osobiście udać się do Efezu, Paweł sprowadził do Miletu jedynie odpowiedzialnych za tę wspólnotę, by za ich pośrednictwem pożegnać się z wszystkimi jej członkami. Wszyscy uczestnicy tego pożegnania mieli świadomość tego, że było to ich ostatnie spotkanie, co napełniało ich głębokim smutkiem i bólem: „Wtedy wszyscy wybuchnęli wielkim płaczem. Rzucali się Pawłowi na szyję i całowali go, bolejąc najbardziej nad tym, że, jak powiedział, nie zobaczą go już więcej” (Dz 20,37-38) – nie mogli się pogodzić z myślą, że nigdy już Pawła nie zobaczą, nie wyobrażali sobie życia bez niego. Sam Paweł też był świadomy tego, jak bardzo pomagał ludziom w ich doświadczeniu Boga, co szczerze wyraził w cytowanym na wstępie fragmencie listu do Filipian.

Arrivederci Paolo! - tytuł tej refleksji oddaje dwuznaczność tego naszego „pożegnania” ze świętym Pawłem. Włoskie zawołanie Arrivederci! – znane także i u nas, zapewne dzięki naszej wrodzonej sympatii do Włochów – oznacza dosłownie „do zobaczenia”. Ale to „Do zobaczenia” można rozumieć na dwa sposoby: albo jako pożegnanie w przekonaniu o rychłym spotkaniu – takie nasze „Do jutra!” – albo też jako definitywne pożegnanie, w którym to Arrivederci znaczy tyle, co „może jeszcze kiedyś się zobaczymy...”. Co czujemy zamykając w tym miesiącu Rok Świętego Pawła? – Żegnamy się z nim na zawsze czy do jutra?


Paweł nieodkryty (lub zakryty)

Z perspektywy rocznej refleksji nad tekstami i nauczaniem świętego Pawła można zdecydowanie powiedzieć, że Paweł ma nam jeszcze wiele do powiedzenia, gdyż ogólnie jest on mało znany, a nawet można by powiedzieć, że jest jego nauczanie dość dla nas „niewygodne”.

Ogólnie znane są te najbardziej popularne teksty pawłowe: hymn o miłości (1 Kor 13,1-13), hymn o uniżeniu/wywyższeniu Chrystusa (Flp 2,6-11) czy metafora ciała w odniesieniu do Kościoła (1 Kor 12,12-31). Ale już taki list do Rzymian? No, może jeszcze ten jego fragment mówiący o chrzcie jako nowym narodzeniu (Rz 6,3-11) dla niejednego z nas zabrzmi znajomo, gdyż wielokrotnie słyszeliśmy go podczas ceremonii chrztu dzieci. Ale już nauczanie o usprawiedliwieniu przez wiarę w Chrystusa – stwierdzenia typu „Nie otrzymaliście przecież ducha zniewolenia, żeby znowu się bać, lecz otrzymaliście Ducha usynowienia, w którym wołamy: 'Abba, Ojcze!” (Rz 8,15) – niejednego z nas wprawiają w zakłopotanie. „Ten Paweł to jakiś taki 'niekatolicki'” – stwierdziła jedna z osób uczestniczących w rekolekcjach opartych na listach św. Pawła. Ale może warto by się zapytać, czy to Paweł jest „niekatolicki”, czy to może raczej my oddaliliśmy się od jego nauczania. Gdyby dzisiaj Paweł zajrzał do naszych świątyń, przysłuchał się naszym modlitwom i pieśniom, przyjrzał się naszym podziałom na „katolików, protestantów, żydów, masonów i liberałów” – czy nie zawołałby do nas jak do Galatów: „O nierozumni Polacy, kto was omamił, was, wobec których został ukazany Jezus Chrystus ukrzyżowany?” (por. Ga 3,1).


Do jutra!

Może więc nie warto zbyt efuzyjnie żegnać się z Pawłem, bo bycie z nim jest nam potrzebne – by uwolnić się od lęków, by napełnić się radością i optymizmem, by odkryć wolność i nie bać się odpowiedzialności. Dlatego zamiast mówić Pawłowi Arrivederci!, powiedzmy mu lepiej A domani! – „Do jutra!”.



01 maja 2009

Ciało Chrystusa

Ponieważ jeden jest chleb, my, liczni jesteśmy jednym ciałem. Wszyscy bowiem spożywamy z jednego chleba” (1 Kor10,17).


Znowu zaczyna się ten cyrk pierwszokomunijny” – usłyszałem kiedyś od jednego znajomego proboszcza. To jego określenie, całkowicie subiektywne i niewątpliwie przesadzone, odzwierciedla jednak narastający problem związany z ceremonią wprowadzenia dzieci do pełnego udziału w sakramencie Eucharystii. Ceremonia ta staje się coraz bardziej wydarzeniem socjalnym, swego rodzaju formą inicjacji społecznej, niż wydarzeniem czysto religijnym.

W Ekwadorze i wielu innych krajach Ameryki łacińskiej, istnieje święto Quinceañeras. Dziewczętom, które kończą 15. rok życia (las quinceañeras), rodzice organizują święto. Zapraszana jest rodzina, przyjaciele, znajomi, zamawiana jest także w kościele parafialnym okolicznościowa Msza święta w intencji wyróżnianej „piętnastolatki”, a po mszy jest uroczyste przyjęcie, tańce, zabawa... Święto to jest mającą wielowiekową tradycję formą „przedstawienia w społeczeństwie” dorastającej córki, by mogli na nią zwrócić uwagę rodzice możliwych jej przyszłych pretendentów. Wszystko wskazuje na to, że nasza „Pierwsza Komunia” z czasem także przeobraziła się w taką formę „inicjacji społecznej”.

Radykalni obrońcy godności „Pierwszej Komunii” i czysto religijnego wymiaru tego wydarzenia, akcentują jego doniosły i osobisty, wręcz intymny, charakter – osobiste spotkanie dziecka z Chrystusem. Dlatego też w wielu parafiach wprowadza się różnego rodzaju obostrzenia, zakazy i nakazy w związku z tą ceremonią, mające na celu przeciwdziałanie jej zeświecczeniu.

Być może rzeczywiście w niektórych kręgach „Pierwsza Komunia” traci swój wymiar religijny (ponoć istnieją już nawet firmy organizujące „Pierwsze Komunie po świecku”), ale nie należy chyba zbytnio przesadzać z nadmiernym akcentowaniem prywatnego i intymnego charakteru Eucharystii, co mogłoby doprowadzić do całkowitej utraty jej wymiaru wspólnotowego i społecznego, podkreślanego w sposób szczególny w nauczaniu świętego Pawła.

Apostoł narodów przypomina nam przede wszystkim, że Eucharystia jest sakramentem pojednania i zjednoczenia Boga z ludzkością w ciele i krwi Chrystusa. „W Chrystusie bowiem Bóg pojednał świat ze sobą, a nam powierzył głoszenie pojednania” – pisze Paweł w liście do Koryntian (2 Kor 5,18), a w liście do Efezjan dodaje: „W Nim mamy odkupienie przez Jego krew, uwolnienie od grzechów dzięki bogactwu Jego łaski” (Ef 1,7). Święty Paweł uświadamia nam także, że w Eucharystii człowiek nie tylko doświadcza spotkania z Bogiem i Jego uzdrawiającą miłością, ale spotyka w nim także wszystkich innych, którzy, podobnie jak on, jednoczą się z Bogiem w Ciele i Krwi Chrystusa: „Kielich błogosławieństwa, który błogosławimy, czy nie jest wspólnotą Krwi Chrystusa? Chleb, który łamiemy, czy nie jest wspólnotą Ciała Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, my, liczni jesteśmy jednym ciałem. Wszyscy bowiem spożywamy z jednego chleba” (1 Kor 10,16-17). Eucharystia tworzy wspólnotę i tę wspólnotę umacnia. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu także przepięknego porównania Kościoła, wspólnoty eucharystycznej, do ciała ludzkiego, w którym wszystkie członki, choć różne, stanowią jedność (1 Kor 12,12-27) – „Wy zaś jesteście Ciałem Chrystusa, a z osobna członkami”.

Rozumiejąc ze świętym Pawłem Eucharystię jako sakrament wspólnotowy i wspólnototwórczy nie sposób zredukować jej do czegoś całkowicie prywatnego, intymnego i oderwanego od rzeczywistości. Może warto przy okazji „Pierwszej Komunii” uświadomić dzieciom, a także ich rodzicom i wszystkim zaproszonym gościom, że przystępując do pełnego udziału w Eucharystii stajemy się pełnoprawnymi członkami wspólnoty Eucharystycznej, wspólnoty Kościoła. I to „pełnoprawnymi” znaczy także lub przede wszystkim, „w pełni za nią odpowiedzialnymi”.

Motywujący w tym aspekcie może być dla nas przykład młodych wspólnot chrześcijańskich z Afryki, Ameryki Łacińskiej czy Azji. Każda z nich, mała czy duża, troszczy się o to by nie zabrakło w niej kogoś, kto przygotuje dzieci do sakramentów, kto prowadzić będzie rozważanie Pisma Świętego czy spotkanie modlitewne, kto będzie odwiedzał osoby chore i te będące w potrzebie – nie są rzadkością wspólnoty, w których każdy z członków ma powierzone jakieś zadanie, pełni jakąś funkcję dla dobra wspólnoty.

Natomiast według najnowszych badań przeprowadzonych wśród polskich katolików, większość z nich (67 procent) nie tylko nigdy nie zaangażowała się społecznie na rzecz swojej parafii, ale też i nie czuje takiej potrzeby – przyjmują Ciało Chrystusa, ale nie czują się Jego częścią, nie czują się za nie odpowiedzialni. Czyż nie to powinno nas niepokoić bardziej niż ubranka czy prezenty pierwszokomunijne?



01 kwietnia 2009

Czy Bóg nas opuścił?

Tak więc moi ukochani bracia, bądźcie wytrwali i niezachwiani, zawsze ofiarnie oddani dziełu Pana, wiedząc, że w Panu wasz trud nie jest daremny” (1 Kor 15,58).




Jest w Nowym Testamencie jedna scena z życia Jezusa i Jego uczniów, która nabiera szczególnej aktualności w dobie przeżywanego przez nas kryzysu i związanych z nim leków i wątpliwości.

Otóż czytamy w ewangelii świętego Marka, że Jezus, po całodziennym nauczaniu nad jeziorem Gdy zapadł wieczór, powiedział do nich: Przeprawmy się na drugą stronę. Pozostawili więc tłum, a Jego zabrali, tak jak był w łodzi. Również inne łodzie popłynęły z Nim. Nagle zerwał się bardzo gwałtowny wicher. Fale zalewały łódź, tak że już napełniała się wodą. On zaś spał na rufie, opierając się na podgłówku. Obudzili Go więc i zawołali: Nauczycielu, nie obchodzi Cię, że giniemy? Wtedy wstał, zgromił wicher i powiedział do jeziora: Milcz, ucisz się! I wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza. Potem zapytał ich: Dlaczego tak się boicie? Jeszcze nie wierzycie? Oni bardzo przerażeni pytali się wzajemnie: Kim On jest, że i wiatr i jezioro są Mu posłuszne? (Mk 4,35-41).


Ewangelista Marek tak plastycznie opisuje to, co się wydarzyło podczas tej podróży, że bardzo łatwo jest nam to sobie wyobrazić. Jezus, który przez cały dzień nauczał z łodzi tłum zgromadzony na brzegu jeziora pod koniec dnia prosi, by przewieźć go na druga stronę jeziora. On sam, zmęczony, kładzie się na tylnej części łodzi i zasypia. Warto zauważyć, że jest to jeden z niewielu razy w tekście ewangelii, kiedy widzimy Jezusa tak „ludzkiego” – zmęczonego, jak każdy człowiek po całym dniu pracy. Zapewne uczniowie komentowali przyciszonym głosem, z zachwytem i uznaniem, to, co usłyszeli od Jezusa w ciągu dnia. Ale gdy gwałtownie rozpętała się burza na jeziorze, ich zachwyt minął i wstąpił w nich strach. W obliczu szalejącej burzy na jeziorze ogarnął ich strach ale także i gniew: ich życie było w śmiertelnym niebezpieczeństwie a ich nauczyciel spokojnie sobie spał! Oni sami nie wiedzą gdzie szukać ocalenia. Postanawiają obudzić Jezusa, przerwać Jego błogi sen, by wykrzyczeć mu swój strach: Nauczycielu, nie obchodzi Cię, że giniemy? (Mk 4,38). Pomimo tego, że słuchali Jezusa przez cały dzień podczas gdy nauczał tłumy w przypowieściach, nie byli w stanie dostrzec w Nim Boga – zwracają się do Niego „Nauczycielu”. Nie wierzą, że Jezus może im pomóc i zarzucają mu beztroskę: Nauczycielu, nie obchodzi Cię, że giniemy? (Mk 4,38). Jaskrawym uwydatnieniem tego ich niedowiarstwa jest fakt, że gdy Jezus dwoma słowami – „Milcz, ucisz się!” - poskromił i uciszył wicher i fale, uczniowie oniemieli ze strachu i ze zdziwienia: Kim on jest?” Kim jest ten ich nauczyciel, że i wiatr i jezioro są mu posłuszne?” (Mk 4,41). Uczniowie dziwią się, że ich nauczyciel ucisza wiatr i jezioro, bo wiedzą, że jedynie Bóg rozkazuje morzu i falom. Czyżby ich nauczyciel był Bogiem? – oni tego jeszcze nie odkryli, oni jeszcze w to nie wierzą. Jezus uświadamia im to swoim pytaniem, które jest jednocześnie poważnym wyrzutem: Dlaczego tak się boicie? Jeszcze nie wierzycie?” (Mk 4,40). Gdyby wierzyli, że Jezus jest Bogiem, gdyby wierzyli, że Bóg w osobie Jezusa jest z nimi, że dzieli ich los i zapewnia im bezpieczeństwo, to by się nie bali, lecz byliby spokojni. Ale im niestety jeszcze brakuje wiary, oni jeszcze nie odkryli w Jezusie Boga.

Ewangelista Marek przypomina w swojej ewangelii tę scenę z życia Jezusa, gdyż wierzy, że może ona wzmocnić wiarę jego wspólnoty, która wobec prześladowań i trudności przeżywała kryzys wiary, kryzys w swojej relacji do Boga. Marek, podobnie jak Paweł, zdaje się mówić swojej wspólnocie: Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam? (Rz 8,31).


To przesłanie ewangelii Marka, nauka, które płynie ze sceny burzy na jeziorze, ma głębokie znaczenie także i dla nas dzisiaj. Dzisiaj, podobnie jak i w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, wielu wyznawców Chrystusa ma poczucie, że Bóg ich opuścił, że Bóg zasnął, jak Jezus na łodzi. Wielu chrześcijan żyje w przekonaniu, że cały świat jest przeciwko nim, że łódź Kościoła jest miotana wichrami na falach zła i nienawiści, a Bóg na to nie reaguje.

Ewangelista Marek przekonuje nas, że najczęściej bywa tak, że to nie Bóg nas opuszcza, lecz to my Go nie dostrzegamy, my się od Niego oddalamy – to nam brakuje wiary w Jego obecność i działanie wśród nas. Przyzwyczajeni do tego, że „wszystko idzie dobrze”, że bez Boga życie się nam układa, zapominamy o Nim. Lecz kiedy nadchodzą trudności, przeciwności losu, z przerażeniem zwracamy się do Boga z prośbą o pomoc. A wystarczy tylko otworzyć oczy i dostrzec, że On jest obok, że ciągle nam towarzyszy, że nigdy się od nas nie oddala. I wtedy wszelki lęk ustaje, bo jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?”.



01 marca 2009

Metanoeite!

Nie dostosowujcie się do tego świata, ale dajcie się przemienić przez odnowienie myśli, abyście potrafili rozpoznać co jest wolą Boga, co jest dobre, co Mu się podoba i co jest doskonałe” (Rz 12,2).


Wielki słownik grecko-polski Nowego Testamentu” księdza Popowskiego tłumaczy greckie słowo metanoia jako „zastanawianie się po (fakcie), zmiana myśli, odwrócenie myśli; stąd żal, skrucha; nawracanie się (w sensie religijno-etycznym)”. Każdy chrześcijanin słyszy to słowo – przetłumaczone na język polski – w Środę Popielcową podczas ceremonii posypania głów popiołem. „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” – te słowa, zaczerpnięte z Ewangelii świętego Marka (Mk 1,15), wypowiada kapłan umieszczając odrobinę popiołu na naszej głowie lub czyniąc znak krzyża na naszym czole. Metanoeite! – Nawróćcie się, zmieńcie sposób myślenia! – wołał Jezus do swoich współczesnych zachęcając ich do wstąpienia na drogę Królestwa Bożego. Podobne słowa kieruje Św. Paweł do wspólnoty chrześcijańskiej w Rzymie: „Nie dostosowujcie się do tego świata, ale dajcie się przemienić przez odnowienie myśli, abyście potrafili rozpoznać co jest wolą Boga, co jest dobre, co Mu się podoba i co jest doskonałe” (Rz 12,2). W słowach Apostoła Narodów dostrzec możemy znaczne ukonkretnienie tego, na czym polega proces nawrócenia, jaki jest jego owoc: „Nie dostosowujcie się do tego świata, ale dajcie się przemienić przez odnowienie myśli”­ – można powiedzieć, że innymi słowy Paweł wzywa do wychodzenia ponad przeciętność, do „płynięcia pod prąd” do –jak byśmy to dzisiaj powiedzieli– nie ulegania „poprawności politycznej”.

Przeżywając po raz kolejny czas Wielkiego Postu, czas odnowy i nawrócenia, warto się chyba zastanowić czy dzisiejszy człowiek, czy współczesny chrześcijanin czuje potrzebę nawrócenia, czy wkracza na drogę odnowy czy tylko kryje się za zasłoną zewnętrznych praktyk religijno-pokutnych.


Aktorzy prowincjonalni”

Przy okazji grudniowej premiery w opolskim Teatrze im. Jana Kochanowskiego nowej, teatralnej wersji „Aktorów prowincjonalnych”, jedna ze stacji telewizyjnych wyemitowała na nowo film Agnieszki Holland z 1978 roku o tym samym tytule, który był pierwowzorem obecnej realizacji teatralnej. Można było zauważyć jak niezmiernie aktualne jest to dzieło co świadczy nie tylko o wysokim kunszcie filmowym pani Holland ale też, niestety, o ciągłej aktualności problematyki w tym dziele wyrażonej. Warto przypomnieć, że film traktuje zmaganiach grupy aktorów pomiędzy przeciętnością i miernotą a wielkością i zaangażowaniem. Ambitny reżyser z Warszawy przyjeżdża do teatru na prowincji by zrealizować Wesele Wyspiańskiego. Sztuka ta jemu samemu ma służyć jako okazja do „zdobycia punktów” potrzebnych do zrobienia kariery w Warszawie. Unika więc wszelkich elementów ideologicznych czy zaangażowanych w konkretną rzeczywistość, co mogłoby go narazić na krytykę przełożonych czy „czynników decyzyjnych”. Takiego podejścia do sztuki nie może natomiast zaakceptować wykonawca głównej roli, wybitny aktor, który wierzy w kulturotwórczą i zaangażowaną rolę teatru. Pomiędzy tymi dwoma postaciami ekstremalnymi sytuuje się reszta aktorów i pracowników teatru, niezbyt ambitnych, czy też szukających poprzez swoja pracę w teatrze jedynie pewnej posady i zaspokojenia swoich podstawowych potrzeb życiowych.

To napięcie pomiędzy oportunizmem, przeciętnością i zaangażowaniem jest napięciem niezmiennie towarzyszącym człowiekowi.


Chrześcijaństwo ponadprzeciętne

Stając się człowiekiem w osobie Jezusa Chrystusa, poprzez śmierć na krzyżu będącą rezultatem ludzkich układów, powiązań i sądów i poprzez Zmartwychwstanie, które jest druzgocącym zwycięstwem Boga nad ta ludzką cywilizacją śmierci, Bóg otworzył przed człowiekiem nieograniczoną przestrzeń wzrostu, rozwoju i dążenia do pełni, którą znajdujemy w Bogu samym. To od człowieka zależy czy skorzysta z tej możliwości, czy też zaspokoi się miernym trwaniem w minimalnej przeciętności. W Jezusie Bóg zaprasza nas so wychodzenia ponad przeciętność. W Ewangelii Łukasza słyszymy Jezusa mówiącego do swoich uczniów: „Jeśli kochacie tych, którzy was kochają, co to za łaska? Przecież i grzesznicy kochają tych, którzy ich miłują. Jeżeli dobrze czynicie tym, którzy wam dobrze czynią, co to za łaska? Przecież grzesznicy postępują tak samo. Jeżeli pożyczacie tylko tym, od których spodziewacie się zwrotu, co to za łaska? Przecież grzesznicy pożyczają grzesznikom aby tyle samo odebrać. Wy natomiast kochajcie waszych wrogów, czyńcie dobrze i pożyczajcie, niczego w zamian się nie spodziewając, a wasza nagroda będzie wielka i będziecie synami Najwyższego. On bowiem jest dobry dla niewdzięcznych i złych. Bądźcie miłosierni, jak miłosierny jest wasz Ojciec” (Łk 6,32-36). – Oto droga prawdziwego nawrócenia.



01 lutego 2009

Niezwykła codzienność

Ulotne, jakże ulotne – mówi Kohelet – ulotne, jakże ulotne, wszystko jest takie ulotne” (Koh 1,2).



Wprawdzie okres Bożego Narodzenia skończył się oficjalnie świętem Chrztu Pańskiego 11 stycznia, ale w naszym kraju tradycyjnie już, może w nostalgii za starym kalendarzem liturgicznym, a może z potrzeby cieszenia się dłużej klimatem bożonarodzeniowym, okres ten przedłużany jest do 02 lutego, kiedy to obchodzimy święto Ofiarowania Pańskiego. Ale już pod koniec tego miesiąca zaczyna się kolejny okres liturgiczny – Wielki Post. Jest więc miesiąc luty swego rodzaju „okresem przejściowym” pomiędzy Bożym Narodzeniem a Wielkim Postem; takim „czasem nijakim”. W kalendarzu liturgicznym czas ten określany jest jako „okres zwykły”.

Jest bardzo możliwe, że niejeden chrześcijanin może się poczuć w lutym trochę nieswojo, no bo co tu robić? – ani to miesiąc maryjny, ani różańcowy, ani pokutny, ani misyjny – taki „zwyczajny”…


Carpe diem

Uświadamia nam to chyba jak bardzo odwykliśmy od zwyczajności, albo jak skutecznie nas od niej odzwyczajono. Media prześcigają się w serwowaniu nam coraz to nowych „sensacyjnych wiadomości” i „serwisów nadzwyczajnych”; politycy licytują się na „nadzwyczajne środki”, pilne reformy i „komisje specjalne”; firmy i markety oferują nam coraz to nowe „wyjątkowe okazje” – wszystko ostatnimi czasy jest „nadzwyczajne”, „specjalne”, „wyjątkowe”… Natomiast to, co zwyczajne i powszednie oceniane jest w konsekwencji jako mniej wartościowe, jako produkt niższej kategorii, by nie powiedzieć… „wybrakowany”.

To co zwyczajne, powszednie, już nam nie wystarcza – tęsknimy za rzeczami wielkimi, nadzwyczajnymi, niecodziennymi. Także w naszym życiu religijnym, w naszej relacji z Bogiem zaczyna władać nami coraz bardziej to dążenie do nadzwyczajności: pogoń za nowinkami, „cudownymi zjawiskami”, nadzwyczajnymi znakami; religijność, która ożywa w okresie głównych świąt i ewentualnie jeszcze przy okazji odpustu parafialnego; niedocenianie własnej religijności i zazdrosne spoglądanie na wielkich świętych, misjonarzy, zakonników i zakonnice – mówiąc krótko: ucieczka od codzienności ku wyjątkowości.

Ale czy o to właśnie chodzi, o ten niezaspokojony głód wielkości, nadzwyczajności, o to ciągłe wpatrywanie się w przyszłość?... Podczas gdy teraźniejszość nam umyka, ucieka nam jak piasek pomiędzy palcami.

Dużym powodzeniem swego czasu cieszył się film „Stowarzyszenie martwych poetów”, który przedstawiał historię pewnego nauczyciela literatury w jednej z prywatnych szkół, do której uczęszczali chłopcy wywodzący się z zamożnych rodzin. Każdy z tych uczniów, idąc za przykładem (a czasem pod presją) swoich rodziców, dążył do zrobienia życiowej kariery, utożsamianej ze zdobyciem pozycji znanego lekarza czy wpływowego człowieka biznesu. Temu celowi podporządkowane było całe ich życie. Natomiast dziwaczny nauczyciel literatury powtarzał im wciąż dwa greckie słowa, które stały się swego rodzaju magicznym zaklęciem: carpe diem! – chwytaj dzień, żyj chwilą obecną, nie goń za ciągle uciekającą przyszłością, ale żyj czasem teraźniejszym.


Z Bogiem na co dzień

W święto Chrystusa Króla, na zakończenie roku liturgicznego, czyta się fragment Ewangelii według świętego Mateusza, w którym Pan Jezus opowiada swym uczniom przypowieść o sądzie ostatecznym. Przypowieść ta miała na celu nie tyle obudzenie w uczniach lęku przed sądem Bożym, co wskazanie im tego, co w życiu najważniejsze: „byłem głodny i nie daliście mi jeść, byłem spragniony i nie daliście mi pić, byłem tułaczem i nie przyjęliście mnie, byłem nagi i nie ubraliście mnie, byłem chory i w więzieniu i nie odwiedziliście mnie” (Mt 25,42-43). Przesłanie tej przypowieści współczesny poeta wyraził słowami: śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą, co po mistrzowsku wyraził, wiele wcześniej już, cytowany na wstępie (według najnowszego przekładu ekumenicznego), biblijny mędrzec Kohelet: ulotne, wszystko jest takie ulotne”. Czas jest ulotny i szybko przemija, stąd też każda chwila ma swoją wartość, każda chwila jest wyjątkowa, niepowtarzalna, nadzwyczajna; nawet ta z pozoru najbardziej zwyczajna.

Być może Maryja z Nazaretu snuła marzenia o tym co mogłaby osiągnąć gdyby, nie była zwykłą wiejską dziewczyną, gdyby żyła w Jerozolimie a nie w Nazarecie, ale oto właśnie spotkała Bożego posłańca, odkryła sens swego życia, właśnie w tym skromnym zaciszu swego domu w Nazarecie. Być może kobieta samarytańska nie raz uciekała marzeniami poza granice swej wioski, ale oto spotkała Mesjasza, ona, zwykła wiejska kobieta, przy codziennym, najzwyczajniejszym w świecie nabieraniu wody ze studni (J 4,1-42).

Każda chwila, nawet ta najbardziej zwyczajna, jest nadzwyczajna, bo taką ją czyni Bóg, który wychodzi nam na spotkanie w naszej codzienności. Tylko czy ja potrafię Go dostrzec? Czy nie oślepia mnie uporczywe wypatrywanie rzeczy nadzwyczajnych?...